Małe dziecko

Histeria na zakupach - kilka mitów na jej temat

Wizja ataków histerii w sklepie, rzucanie się na podłogę i innych podobnych zachowań dziecka była moim koszmarem, zanim zostałam mamą. To było coś, czego bardzo się bałam – no bo kiedy decydujemy się na dziecko widmo (mroczne) takiej sytuacji wydaje się nieuchronne.

Scenariusz zazwyczaj jest podobny: alejka z zabawkami w supermarkecie, płaczący w niebogłosy maluch, który kurczowo ściska zdjętego z półki misia i do tego jeszcze rodzice, którzy nie bardzo wiedzą co w tej sytuacji zrobić. Albo półka ze słodyczami przy kasie i młody fan jajka-niespodzianki. Albo dziecko które koniecznie chce zabrać do domu straż pożarną. Opcji jest nieskończenie wiele… Widziałam takie sytuacje i przerażenie na twarzach mamy czy taty, którym właśnie to się zdarzyło. Zastanawiałam się, jak ja zachowałabym się w takiej sytuacji: czy nie straciłabym panowania nad sobą… No bo w takiej sytuacji zastanawiamy się, co zrobić, żeby przestało płakać. Albo słyszymy „Co za niewychowane dziecko, moje NIGDY by sobie na coś takiego nie pozwoliło!” Dla mnie odkryciem było to, że nie chodzi o efekt, którym jest płacz w sklepie, ale o powód takiego zachowania, które może być cenną lekcją komunikacji i akceptacji wszystkich emocji. I to zarówno dla nas, jak i dla dziecka.

Zaskoczenie nr 1: ale ono wcale nie chce tej zabawki!

To moje prywatne pierwsze zdziwienie. Brzmi bez sensu? Już tłumaczę o co chodzi. Kiedy syn był malutki chciałam się przygotować na mityczne „ataki histerii” i szukałam sensownych informacji pt. „Co robić, kiedy TO już się wydarzy?”. Wtedy jeszcze nie słyszałam o Self-Reg i rodzicielstwie bliskości i wierzyłam w istnienie czegoś takiego jak dziecięca histeria. No i myślałam, że metody wychowawcze Superniani są dobre…: częstym tematem odcinków było właśnie to, jak okropnie dziecko zachowuje się w sklepie. No bo jest taka bardzo nieprzyjemna sytuacja – dziecko krzyczy, ty się denerwujesz, obcy ludzie patrzą (niby nie moja sprawa, że patrzą, ale dla mnie to kolejny stresogenny czynnik, który jeszcze pogarsza sprawę). I czytałam i myślałam i wszystko stawało się coraz bardziej jasne. Odkryciem było to, że dziecko niekoniecznie chce, żeby kupić mu tę zabawkę…

Serio? Serio. Przecież dziecko to człowiek, a człowiek ma złożoną psychikę, różne motywacje działań i potrzeby. Jeśli maluch zatrzymuje się przy półce z zabawkami czasem to my sami generujemy problem, bo dopowiadamy sobie motywacje naszego dziecka. Jeśli myślimy „Oho, zaraz się zacznie, będzie chciał te klocki, muszę go stąd odciągnąć, albo odwrócić uwagę”, to najprawdopodobniej skończy się nieprzyjemnie. Często właśnie ta próba ucieczki, żeby nie dopuścić do sytuacji, której nie chcemy, generuje stres. A dziecku wcale nie musi chodzić o to, że chce żeby kupić mu tę zabawkę. Czasem chce popatrzeć, albo chwilę pobawić się w sklepie. Albo opowiedzieć nam o czymś. To wcale nie działa tak, że kiedy dziecko weźmie zabawkę do rąk – „przegraliśmy”. Kiedy uświadomimy sobie, że nie musimy ciągnąć małego człowieka przez supermarket nerwowo rozglądając się na boki, już odpada nam dużo stresu.

Tak – płacz może się zdarzyć, bo czasem rzeczywiście jest tak, że dziecko chce, żeby mu coś kupić i czuje żal, że nie może czegoś dostać. Tylko to też jest normalne i najlepsze co możey dać dziecku w takim momencie, to nie rzeczona zabawka, tylko akceptacja uczuć: „Jest Ci przykro, bo podoba Ci się ten miś i chcesz go zabrać ze sobą?” Czesem już takie zdanie jest w stanie pomoc dziecku się uspokoić.

To było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, bo ocena nasuwa się sama: „Co za roszczeniowe dziecko! Wymusza! Histeryzuje i manipuluje za pomocą płaczu!” Każde z tych stwierdzeń jest nieprawdziwe i jeśli zmienimy myślenie okazuje się, że sytuacja wygląda inaczej. I z naszej perspektywy i z perspektywy dziecka. Wychowanie naszego syna to podróż i przygoda i do tego jeszcze zapalnik do intensywnego poznawania siebie i drugiego człowieka.

Trochę praktyki

Tekst zaczęłam pisać na świeżo po przymusowej weekendowej wizycie w galerii handlowej. Nie lubimy takich miejsc i raczej nie robimy zakupów w dużych sklepach, jeśli chodzimy do centrum handlowego, to tylko do sklepu spożywczego. Nie wszystko da się kupić koło domu i czasem większe zakupy są po prostu niezbędne. Generalnie – dla mnie wizyta w sklepie to nic przyjemnego. Lubię kupować warzywa na lokalnym bazarze, mój syn z resztą też. Do tego mieszkamy w takim miejscu, że wszystko mamy blisko: małe dyskonty spożywcze, szewca, krawcową i zegarmistrza.

No ale do sedna: czasem dziecko wyrasta z butów. Nagle (czy tylko nasze tak ma?). No i wtedy trzeba kupić nowe. My buty dla młodego kupujemy w outlecie (bardzo polecam takie rozwiązanie, tylko proszę, nie wykupcie nam wszystkich butów w rozmiarze 24!), a tam jest sporo innych dzieci. Znienawidzone zabawki przy kasie też.

Taka sytuacja przytrafiła się nam też w pewną sobotę. Wędrowaliśmy do kasy z butami, kiedy oczom naszego dziecka ukazał się ON – wielki miś. Młody podszedł do półki, zabrał misia i podreptał dalej. Ja zaczęłam przeczuwać najgorsze i psioczyć w duchu na nieetyczne zabiegi specjalistów od marketingu. Nie chciałam zareagować niespokojnie, więc dałam jemu i sobie czas, żeby zobaczyć, jak sytuacja się rozwinie. Ale jedyne co mogłam zrobić, to podążać za moim dzieckiem, które z misiem na rękach i pewnością właściwą prawie-dwulatkom powędrowało do działu z zabawkami.

Tam Kociełło znalazł zestaw małego majsterkowicza, którym zaczął się bawić, ja usiadłam razem z nim na podłodze i oglądaliśmy małe wkrętarki wspólnie. Młody cały czas ściskał misia – wcześniej nie udało mi się go namówić, żeby odwiesił go na miejsce. Po 5 minutach w dziale zabawkowym odłożyliśmy wszystko na półki (to tak a propos lęków wielu rodziców – czasem naprawdę dziecko chce tylko obejrzeć te rzeczy, bo jest ciekawe). No ale żeby nie było tak łatwo – nasz syn wstał razem z misiem, z którym chciał iść do wyjścia…

W tym momencie do akcji wkroczył mój mąż, którsy szukał spodni w innym dziale: okazało się, że ma więcej spokoju i zasobów psychicznych niż ja (chociaż sama się nakręciłam i wpędziłam w spiralę stresu…). Bartek po prostu porozmawiał z Młodym:

-Podoba Ci się ten miś?

-Tak!

-Chciałbyś go zabrać do domu?

-Tak!

-Ale nie będziemy dziś kupować misia. Pamiętasz, że w samochodzie czeka Twoja ryba?

-Tak!

-Odwiesimy misia i pójdziemy po rybkę?

W tym momencie Kociełło bez  żalu odwiesił misia tam, skąd go zabrał.

Totalnie zaskoczył mnie rozwój wypadków, bo byłam przygotowana na inną wersję wydarzeń: np. taką, że Młody zalewa się łzami, a ja mówię, ze rozumiem, że jest mu przykro. Że ma do tego prawo, bo bardzo chciał tego misia. A okazało się, że można inaczej. Wszystko było w mojej głowie, bo dziecko chciało tylko ponosić misia po sklepie. Tylko tyle.

Follow the white rabbit, czyli podążaj za… dzieckiem

Rodzicielstwo nauczyło mnie brania na klatę tego, że niczego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Albo jesteśmy w stanie przewidzieć baaardzo wiele, ale dziecko i tak nas zaskoczy. Kiedy jest się człowiekiem, który lubi być efektywny i lubi planować, to zaakceptowanie tego może być ciężkie. Ja mam wrażenie, że wylądowałam na innej planecie, ale z drugiej strony: nie wiedziałam, że te zmiany mogą być tak pozytywne. Bo jednocześnie mam mniej czasu, ale tak naprawdę mam go więcej. Wiele rzeczy robię wolniej i z wielu zrezygnowałam, żeby spędzić ten czas z synem.  Okazuje się, że taka otwartość może zdziałać cuda, bo kiedy my odpuszczamy i mamy w sobie mniej napięcia, z dzieckiem jest podobnie.

„Histeryzuje – nie możesz ulegać!”

No dobrze, tutaj są już dwie sprawy. Pisaliśmy trochę o konsekwencji i elastyczności w rodzicielstwie. Często informacje o tym, że trzeba być konsekwentnym bardzo stresuje rodziców. Porady „Nie ulegaj!”, „Nie możesz mu tego kupić”, „Odwróć jego uwagę!” nie są dobre – odwracając uwagę oszukujemy dziecko i nie pozwalamy mu poczuć i oswoić trudnych uczuć, których doświadcza. Z drugiej strony porada, żeby się nie łamać i nigdy nic nie kupować też jest chybiona: bo może zdarzy się, że nasze dziecko poprosi w sklepie o coś, czego nie było na liście zakupów, a my właśnie zechcemy to kupić? To też jest OK, bo chodzi o to, żebyśmy czuli się z tym zakupem dobrze i mieli poczucie, że kupiliśmy coś, bo właśnie tego w tamtym momencie chcieliśmy. I nie będziemy mieć poczucia: „Tfu, uległem, a teraz książeczka leży rzucona w kąt” – to oznacza, że zrobiliśmy coś z naruszeniem własnych granic, a to nie jest dobre. Nie ma żadnej zewnętrznej instancji, która w danej sytuacji powie nam, co powinniśmy zrobić. I kiedy zaakceptujemy uczucia, nasze i dziecka, jest prościej. Bo dziecko bardzo chce misia i to jest OK. Ale to, że y nie chcemy go w danym momencie kupić też jest OK.

Autor Pisze o rodzicielstwie bliskości, życiu w przyjaźni z dzieckiem i ze sobą. Dużo czyta (skończyła polonistykę, nie skończyła filozofii. I kilku innych rzeczy też.) Żona Bartka, mama Kociełły.
Podoba Ci się ten artykuł? Dołącz do społeczności rodziców i bądź na bieżąco!
Używamy plików cookies (ang.ciasteczka), by ułatwić korzystanie z serwisu tatento.pl i miejscaprzyjaznedzieciom.pl. Jeśli nie życzysz sobie, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim dysku, zmień ustawienia swojej przeglądarki.
akceptuję