Nie wszystkie dzieci śpią w samochodzie
W mojej najbliższej rodzinie były chyba tylko takie „samochodowe dzieci”: zasypiały, kiedy silnik był odpalany, lubiły długie trasy, a kiedy nie mogły zasnąć, zdesperowani rodzice uciekali się do ostatniej deski ratunku – trzeba było włożyć dziecko do samochodowego fotelika i jechać przed siebie.
U nas z samochodem było ciężko. Nie od początku, ale mniej więcej od połowy 2 miesiąca życia. (Potem przypomnieliśmy sobie, że już w szpitalu były momenty, które to zapowiadały, ale wtedy myśleliśmy, że chodzi o to, że jesteśmy zestresowanymi młodymi rodzicami – mniej więcej 3 godziny zajęło nam uśpienie dziecka i zapięcie go w foteliku – kiedy nie sapał nie udawało się go nigdzie odłożyć – teraz wiem, ze gdybym wcześniej wiedziała o High Need Babies i ich potrzebach byłoby mi trochę łatwiej. W tamtym momencie miałam jeszcze sporo różnych wyobrażeń dotyczących tego, jak powinno funkcjonować dziecko – nie spodziewaliśmy się z mężem, że rzeczywistość może tak różnić się od naszych wyobrażeń).
Kiedy syn miał 2 miesiące wracaliśmy od rodziny i musieliśmy zrobić z synem trzygodzinną trasę. Liczyliśmy na to, że – tak jak dwa tygodnie wcześniej – Kociełło po prostu ją prześpi z jedną przerwą na karmienie. Chociaż pierwszą podróż przejechaliśmy z duszą na ramieniu – przeszło bez większych przeszkód. Niestety powrót nie był taki prosty. Trasę, którą do tej pory robiliśmy w 3 godziny – pokonaliśmy z płaczącym dzieckiem w sześć. Przeżyliśmy ataki płaczu, zatrzymywanie się na światłach awaryjnych i próby karmienia oraz poszukiwanie jakiegokolwiek zjazdu z trasy, żeby nosić w chuście. Nic nie pomagało. To znaczy pomagało. Dopóki nie odkładaliśmy go do fotelika.
To był prawdziwy horror – jak duży wiedzą ci, którzy to przeżyli – płacz dziecka tak mocny, że od jego dźwięku dostaje się mdłości.
Warto podkreślić jedną sprawę – nigdy nie wyjmowaliśmy dziecka z fotelika podczas jazdy. Zawsze reagowałam na płacz, czy w dzień, czy w nocy. Jeśli syn nie chciał jeździć w wózku, po prostu w nim nie jeździł. Nosiliśmy go tylko w chuście. Nie zostawialiśmy w łóżeczku, żeby się wypłakać. Poza tym – płacz miał naprawdę donośny. Płakał dużo, a jeśli płakał – to całym sobą. W foteliku samochodowym zaczynał się masakra, ale nigdy nie zaryzykowaliśmy i nie wyjęliśmy syna z fotelika. Choć serce się krajało, ryzyko było zbyt duże – założyłam, że niezależnie od wszystkiego chciałabym, żeby moje dziecko było zdrowe i przede wszystkim żywe.
Co w takim razie z trasami samochodowymi? My na długi czas po prostu z nich zrezygnowaliśmy. Podróżowaliśmy bardzo oszczędnie, tylko wtedy kiedy było trzeba. Jeśli nie musieliśmy – po prostu odpuszczaliśmy. Chodziło też o to, że nasz syn był przez długi czas wymagający i długo się aklimatyzował w nowych miejscach, więc staraliśmy się odpuszczać potencjalnie stresogenne sytuacje. Tak – nasze życie było dopasowane do dziecka i staraliśmy się nie porównywać ze znajomymi, którzy też mieli małe dzieci i prowadzili inny tryb życia.
Jak w takim razie się przemieszczaliśmy?
1) Samochód tylko wtedy, kiedy to konieczne
Jak wyżej – jeśli nie było to absolutnie konieczne – nie ruszaliśmy samochodu. Zakupy ogarniał mąż, a mniejsze i pojedyncze rzeczy ja z dzieckiem w chuście. Jeśli musieliśmy jechać do lekarza czy na rehabilitację – staraliśmy się, żeby syn nie był zmęczony i był w dobrym humorze, co wymagało pewnej logistyki. Dbaliśmy też o to, żeby nie był za ciepło ubrany – w pierwszym foteliku, takim 3w1, Kociełło bardzo się pocił, więc ubieraliśmy go zawsze lżej niż siebie (to zmieniło się, kiedy kupiliśmy kolejny, porządny fotelik – okazało się, że ma lepszą konstrukcję i dziecko nie jeździ z plamami potu na pleckach, co też wpływa na jego komfort).
2) Dziecko w chustę i… do tramwaju
Poza samochodem odpadało też przemieszczanie się komunikacją miejską z dzieckiem w wózku, dlatego jeździłam najpierw z chustą, a potem – z nosidłem. To było super. Dawaliśmy radę pokonywać nawet godzinne trasy, jeśli było trzeba. Teraz, kiedy wózek jest już akceptowany (syn ma 16 miesięcy), czasem nadal jedziemy gdzieś autobusem czy metrem tylko z nosidłem, bo jest po prostu wygodniej, lżej i nie trzeba przejmować się potencjalnie niedziałającą windą. No i współpasażerowie mają całkowicie inne podejście. Zawsze można liczyć na miły uśmiech i ustąpienie miejsca nawet w najbardziej zatłoczonym tramwaju (z wózkiem miałam całkiem inne odczucia).
3) Życie lokalne
Generalnie przez długi czas żyliśmy tylko w obrębie naszej dzielnicy. Na szczęście mamy park (a nawet dwa) prawie pod domem i całą infrastrukturę, więc nie było to takie trudne. Znajomi wpadali do nas, a ja szukałam zajęć rozwojowych jak najbliżej miejsca zamieszkania. Udało się. Polecam, choć domyślam się, że to jest trudniejsze, kiedy mieszkamy np. w małej miejscowości lub z dala od miasta.
4) Dobry fotelik może sporo zmienić
Ta trudna sytuacja z jazdą samochodem w końcu się zmieniła, kiedy nasz syn dojrzał – to zbiegło się z zakupem dopasowanego, dobrego fotelika, co pewnie też nie było bez wpływu. Teraz jest lepiej ale nadal nie „idealni”, więc jeśli nie trzeba, po prostu nie jedziemy daleko.
Podsumowując – da się przeżyć, kiedy dziecko nie lubi samochodu. Oczywiście na początku warto wykluczyć inne potencjalne powody tej niechęci, czyli zaburzenia, jednak niekoniecznie maluch nie lubi być w samochodzie, bo ma chorobę lokomocyjną. Czasem jest to po prostu kwestia temperamentu i preferencji. Prawdopodobnie, kiedy dziecko będzie starsze, łatwiej będzie też jeździć – przede wszystkim dlatego, że starszaka łatwiej czymś zająć i zabawić. Myślę, że po pierwsze warto nie wymagać od siebie tak dużo – jest wiele osób, które dużo podróżują (bo lubią, bo to dla nich ważne, bo ich dzieci lepiej to znoszą) z dzieckiem, ale jeśli nam się to nie udaje, nie znaczy to wcale, że robimy coś źle, albo jesteśmy leniwi lub niezorganizowani. Ludzie są różni i dzieci te są różne – to banał, ale bardzo prawdziwy.