Małe dziecko

"Wychowaj syna na twardziela"

Facet powinien być twardy. Nie ma, że lekko, nie ma, że boli. Powinien umieć się bić, ale wiedzieć, kiedy się bić. Powinien wiedzieć, jak utrzymać rodzinę, ale też kiedy przynieść tylko część wypłaty do domu. Powinien, powinien… Jasne. Dlaczego wzruszam ramionami na takie komunały?

Bo istotą wychowania dziecka jest bliskość. To o nią chodzi. Nie ma tak, że zimny chów daje super efekty, bo nasi rodzice tak nas wychowali. Żyjemy, choć były klapsy i tak dalej. Taka argumentacja mnie nigdy nie przekonuje, bo jasne, da się żyć bez ręki lub bez nogi. Tylko dlaczego mamy skazywać nasze dzieci na to samo, co nam się nie podobało?

Z wychowaniem jest zawsze kłopot. Podobno jedno z najstarszych zapisanych zdań brzmiało „wszystko zmierza ku gorszemu, a zwłaszcza młodzież” (tak twierdził profesor, na którego wykłady z kultury antycznej chodziłem). Najstarszych zapisanych zdań, czyli chodzi tu o narzekanie sprzed kilku tysięcy lat. Teraz mamy rok dwa tysiące któryś z kolei i dalej żyjemy. Dalej mamy młodzież. I dalej jojczymy. Zupełnie bez sensu.

Wychowanie to ogółem grząski temat. Nie ma jakiejś złotej reguły (no dobra, kilka jest, ale żaden „znafca” by się pod nimi nie podpisał), a gdy któryś z moich znajomych bez dzieci pyta, jak to jest, to odpowiedź jest prosta – jest ciężko, ale czuję że warto. I to właśnie „czuję” jest tu kluczowe.

Chociaż o wychowaniu powstał milion poradników – lepszych i gorszych – to wszystkie sprowadzają się do jednego: przede wszystkim nie szkodzić. Przynajmniej te warte przejrzenia. Żeby to lepiej zrozumieć: to taki spacer, obok siebie, równym rytmem, ale z wyraźnym wrażeniem, że jednak to dziecko prowadzi. Tym jest wychowanie. Albo powinno być. „Tradycyjnie” to wygląda tak, że rodzic prowadzi. Stereotypowe „bezstresowe” tak, że dziecko biega, a rodzic za nim.

Żeby podążać za dzieckiem trzeba pamiętać o podstawowej rzeczy: ono jest osobnym bytem. Mój syn nie jest mniejszą i mniej włochatą wersją mnie. To osobny człowiek, który ma swoje aspiracje (obecnie stawianie sobie krzesła pod oknem balkonowym i obserwowanie ruchu na skrzyżowaniu), ma swoje potrzeby i ma swoje pragnienia. Tak samo jak ja.

Nie każde z nich jest rozsądne albo bezpieczne – czego on jeszcze nie wie, ale za to ja wiem i staram się mu sugerować. Bo jednak sięganie na blat po wszystko, co tam widać jest bezpieczne. Albo bieganie z widelcami, które niósł do stołu. Jako rodzic powinienem się strać, żeby się nie uszkodził.

Ale miało być o wychowaniu na twardego faceta. Takiego z krwi i kości, co orzechy w dłoniach gniecie. Prawie jak Zbyszko z Krzyżaków. (Czy z tymi orzechami to była Jagna?)

Powiem tak: nie znam się na tym. Mam jednego syna, który jest odważny, nie boi się sam iść do przodu, ale czasem się ogląda, żeby się upewnić, że jednak tam jestem. I może do mnie wrócić. W gruncie rzeczy – czasem mój syn jest odważniejszy ode mnie. Może dlatego, że wie, że jeśli się wychyli za bardzo, to ktoś go złapie. Nawet nie ufa: wie.

I to chyba początek towarzyszenia w powstawaniu twardego faceta.

Dla mnie twardy facet to taki, który zareaguje na chamskie zagrywki podchmielonych facetów wobec obcych dziewczyn. To taki, który nie boi się różowych wstążek w brodzie, bo jego córka akurat ma etap fascynacji tym kolorem i wstążkami. Taki, który zna własne granice i szanuje granice innych. Który jest fair, nie stosuje przemocy, szuka rozwiązania.

Im bardziej wchodzę w towarzyszenie mojemu synowi, tym bardziej widzę, że wychowanie to bujda na kółkach. Tu nie chodzi o formowanie młodych umysłów, jak to uczyli mnie niektórzy natchnieni wykładowcy ze specjalizacji nauczycielskiej. Raczej chodzi o to, żeby nie spieprzyć, nie zepsuć potencjału i raczej dawać dobry przykład. A przynajmniej się starać. I grać w otwarte karty, na tyle, na ile się da.

W sytuacji i czasach (o tempora, o mores), kiedy nas, ojców nie ma, bo praca, utrzymanie domu, rodziny, kredytu, borze liściasty, nie wiem czego jeszcze, naszym dzieciom nas brakuje. Wiem o tym, że Kociełło ma wyrobioną reakcję z cyklu „godzina 18, pika domofon – idzie tato” i leci do drzwi krzycząc „tata”. To tak głęboko w nim zakorzenione, że kiedy to ja siedziałem z nim w domu, do na dźwięk domofonu leciał krzycząc to samo. No. Każdy z nas – ojców – jest ważny w wychowaniu naszych dzieci. I tu nie ma zmiłuj ani że boli. Będzie bolało.

Całe to wychowanie syna na twardziela to tak w rzeczywistości danie mu mocnego portu. Takiego, wiesz, stałego. Z jakimś rytmem. Wszystko zaczyna się od domu, do którego nasze dziecko chce wracać. Od bycia rodzicem, do którego to dziecko chce przyjść. Tego nie da się zrobić w ciągu trzech dni. To proces, w którym trudno mówić o efektach w krótkiej perspektywie.

Jeśli dziecko będzie miało takie poczucie, że ktoś zawsze jest obok, to nie będzie się bało. Z czasem przestanie traktować to dosłownie, ale będzie miało w głowie, że rodzic gdzieś tam jest i – jeśli trzeba – to poradzi, przytuli, wysłucha. A nie będzie siedział ze wzrokiem w telewizorze czy gazecie. Po prostu: będzie dla niego.

Tak czasem obserwuję Kociełłę jak lata po domu jak szalony. Najlepiej to widzę, kiedy jesteśmy we dwóch w domu. Powiedzmy – robię coś w kuchni lub coś w ten deseń. Jest raz tu, raz tam. Ale co kilka minut przychodzi. Albo się przytulić, albo po wodę, albo po coś do jedzenia. Ale wie, że jestem i że może się do mnie zwrócić o pomoc. Że jestem dla niego. I im bardziej o tym myślę, tym bardziej to rozumiem: bycie dla dziecka i towarzyszenie mu jest ważniejsze niż „pokój zgodny z duchem Montessori, RB i NVC”.

Chodzi o takie proste i czasem zupełnie bezsensownie prozaiczne bycie dostępnym. Nawet tylko po to, żeby wytulić i puścić dalej, żeby latał. Mam takie poczucie, że nawet gdy Kociełło będzie latał po świecie, to będzie dalej wracał.

Budowanie takiego fundamentu pod bycie twardym często oznacza bycie miękkim. Trochę tego się boimy. Bo to niemęskie i tak dalej. Ale – z mojej perspektywy, bo mam syna, nie córkę – wyrazem wysokiego poziomu faceta w facecie jest nieprzejmowanie się tym, że na pudełku z obiadem lub kanapkami do pracy są różowe kokardki. To jest oznaka twardości.

Męskość nie ucieknie przecież od tego, że będziesz miękki dla swojego dziecka. Raczej nauczysz je przez to, że bycie z innymi, z tymi których kochamy, to też bycie miękkim. Przez większość czasu. Nawet jeśli czasem ta miękkość oznacza coś tak „niemęskiego” jak przyznanie się do błędu i przeproszenie.

I tu też chodzi o dobry przykład i to, jak warto być ze sobą – jako para – przed dziećmi, dla dzieci i dla siebie. Ale to temat na zupełnie inną historię.

 

Autor http://kurierliteracki.blogspot.com/ Mąż Asi, ojciec Kociełła. Czasem coś pisuje o literaturze.
Podoba Ci się ten artykuł? Dołącz do społeczności rodziców i bądź na bieżąco!
Używamy plików cookies (ang.ciasteczka), by ułatwić korzystanie z serwisu tatento.pl i miejscaprzyjaznedzieciom.pl. Jeśli nie życzysz sobie, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim dysku, zmień ustawienia swojej przeglądarki.
akceptuję